Obiecaliśmy Wam relację z jednej z najsmaczniejszych imprez na jakiej byliśmy: Dzikie Stoły. Specjalnie dla Was relacja z pierwszej ręki. Niecały tydzień temu siedzieliśmy w najpiękniejszym miejscu na świecie i pysznie biesiadowaliśmy. O Dzikich Stołach dowiedzieliśmy się od naszych gospodarzy – Agnieszki i Andrzeja, którzy prowadzą Dom na Łąkach, a jednocześnie są założycielami Stowarzyszenia Towarzystwa z Beskidu Niskiego.
Gdy Agnieszka zapytała nas czy chcemy uczestniczyć w Dzikich Stołach to najpierw powiedzieliśmy TAK, a dopiero potem: ale co to jest?
Dzikie Stoły to nic innego jak wspólne biesiadowanie pod chmurką w otoczeniu nieziemskich widoków. Robisz to razem z ludźmi, którzy czują świat podobnie do Ciebie. 10 agroturystyk z Beskidu Niskiego spotyka się tego jednego dnia, aby nakarmić kilkadziesiąt bardzo głodnych osób. Płacisz za wjazd raz – jesz ile chcesz (dopóki ktoś czegoś nie wyje przed Tobą).
Byliśmy w ciężkim szoku, bo przyzwyczajeni do mieszczuchowych „targów” jedzeniowych nie przyszło nam na myśl (no dobra, Radkowi przyszło, ale został w mniejszości), że musimy się stawić na to wydarzenie punkt w godzinę otwarcia.
Cała impreza zaczynała się o godzinie 15.00. Przed nią zdecydowaliśmy się pojechać do Krynicy, aby uraczyć się jeszcze goframi (zgadujcie kto pragnął tego gofra…). Akurat w tych dniach w Krynicy odbywał się zjazd biegaczy. Najpierw nie mieliśmy gdzie zaparkować, potem trzeba było zjeść w spokoju gofra, w międzyczasie kupić kartę pamięci (bo zapomnieliśmy włożyć swojej do aparatu) i jeszcze z tego miasta wyjechać – a nie było to takie proste, bo ludzie biegali, sami rozumiecie. Dodatkowo okazało się, że nawigacja prowadziła nas jakąś okrężną drogą do miejsca docelowego (z czego połowę jechaliśmy za jakimś niedzielnym kierowcą, który nie jechał ni wolniej, ni szybciej tylko 50km/h, a wyprzedzić się go nie dało, bo wszędzie podwójna ciągła).
Ta edycja Dzikich Stołów odbywała się w przepięknie umiejscowionej wsi Ropki, do której prowadzą dwie drogi. Jedna jest wyasfaltowana, druga szutrowa. Chcieliśmy trochę skrócić sobie trasę i wybraliśmy tę szutrową. Nie był to najlepszy wybór – dziura na dziurze, w pewnym momencie Leszek zaczął tak głośno protestować, że byłam pewna, że słyszą go jego dziadkowie w Warszawie. Swoim zawodzeniem zmusił nas do porzucenia auta gdzieś po drodze, sam wylądował w nosidle na moich plecach, a my z Radkiem (pokłóceni już na śmierć i życie – płaczący Leszek w aucie bardzo nas stresuje) ruszyliśmy pod górę. Finalnie dotarliśmy na miejsce o 16.00.

Figa była średnio zadowolona z tej wycieczki 😉
Ja podeszłam do całego tematu bardzo na luzie, ale okazało się, że w zasadzie wszyscy stawili się tam na 15.00 i część jedzenia dostaliśmy gdzieś spod stołu, po znajomości, bo już po prostu się.. zjadło. Szok i niedowierzanie.
Jedzenie było boskie. Jedliśmy najlepszą na świecie grzybową z lanymi kluchami (robota naszej gospodyni z Domu na Łąkach), Leszek za to pokochał zupę soczewicową. Było też leczo, jakieś mięsiwa, miliony past, ziemniaki z sosami i wiele innych rzeczy, których już nawet nie pamiętam.
Było też ciasto i herbata masala. I takie pyszne placki z zsiadłego mleka, które jedliśmy z liścia.
I deszcz też zaczął padać. Ale była boska muzyka. A po deszczu wyszło słońce i było tak:
Po wszystkim obiecaliśmy sobie, że przyjeżdżamy na następną edycję. I że na pewno będziemy przed czasem. Było bosko, tak jak lubimy najbardziej. Blisko natury – jedliśmy dobre, zdrowe jedzenie, siedząc na trawie. Leszek okazał się urodzonym biesiadnikiem, odnalazł się na tej imprezie chyba jeszcze lepiej od nas.
Jeśli tylko będziecie mieli możliwość pojawcie się na kolejnej edycji Dzikiego Stołowania się. Warto to przeżyć, warto zasmakować się nie tylko w pysznym jedzeniu, ale również w tym klimacie, w tych widokach…